Benjamin Button w Australii  

Posted by Inblanco in


Byłam w kinie.
Najpierw miało być ambitnie, bo to przecież ekranizacja opowiadania Fitzgeralda, boCate Blanchett i Tilda Swinton, bo, co przytaczam jako argument z ambiwalentnymi uczuciami, nominowany do Oskara. I? Moim zdaniem: mizerne to było. Pisząc "to" mam na myśli "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona"
Sama opowieść owszem, ciekawa: bohater rodzący się jako staruszek i młodniejący z każdym kolejnym dniem, to niezły punkt wyjścia. Ale ten potencjał nie został wykorzystany.
Nawet za bardzo nie wiem, o czym pisać, bo nie wiem, o czym był ten film. O miłości? O konieczności wykorzystania tej krótkiej chwili, która dana jest nam od życia, na to by być szczęśliwym? O marzeniach? O przemijaniu? Zabijcie mnie, nie wiem.
Może to moja wina a nie filmu, ale mnie pozostawił on obojętną. Nieudany film o niczym, czasami nudny i zdecydowanie za długi. Podobał mi się jedynie wątek rosyjski z niezawodną Tildą Swinton, którą szanuję od czasów jej genialnej roli w "Orlandzie".
Taa... nie mam zastrzeżeń do wizualnej strony filmu. I Blanchett. Tyle.


Drugi film to komercja pełna gębą, ale przynajmniej smacznie doprawiona. Tak obstawiałam, gdy kupowałam bilet na "Australię". Chorobliwie blada Kidman nie zaskakuje, może tylko nie potrafi się zdecydować w jakim filmie gra: w melodramacie czy komedii i to slapstickowej? Jej towarzysz w tej niedoli, napakowany Hiu Jackman (rany, nie wiedziałam, że ma taaakie bary! Specjalnie dawali mu koszule, w których wyglądał, jakby zaraz miały pęknąć na szwach. Na szczęście lub nieszczęście do tego nie doszło...) to kolejna ofiara tego samego syndromu. Nie zapominajmy jednak o głównym dowodzącym, czyli Bazie Luhrmannie. Facet, który wyreżyserował i "Romeo i Julię" i "Moulin Rouge" zrobił takie coś? Nie uwierzyłabym, gdybym sama nie zobaczyła.
Film pompatyczny do bólu, ze scenami w stylu: kowboj odjeżdżający w stronę zachodzącego słońca (vide: pojawienie się Hugh na przyjęciu, gdy cała sala nagle zamiera... licho wie czemu w zasadzie albo moja ulubiona, gdy tenże sam wyłania się z pożogi i mgieł na przystani, by wpaść w ramiona bladolicej lady... ryczałam ze śmiechu, przynajmniej wtedy zakwalifikowałam film jako komedię ).
Jako film o miłości - przerysowany do granic, jako film o Australii - mało przekonywujący. Bo decyzja angielskiej lady o pozostaniu w posiadłości, kompletnie nie miała dla mnie sensu. Odnosi się to także do jej późniejszych działań.
Sceny ukrywania aborygeńskiego dziecka, narratora tej opowieści są wstrząsające. Jak i przekonanie o "wyższości" białej rasy.
O tragedii "skradzionego pokolenia" wiedziałam, ale nie wiedziałam, że wycofano się z tego barbarzyńskiego projektu dopiero w 1975 roku! Co za koszmar.

Obejrzałam "Australię" i wiem jedno, że na powtórkę się już nie piszę. "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" na tym tle wypada zdecydowanie lepiej, bo kiedy za jakieś 5 lat wyemitują go w tv, to spróbuję rozgryźć, o co w tym wszystkim chodziło... przynajmniej tyle:)

Te wpadki osłodziła mi kolejna odsłona przygód panny Marple, czyli "Uśpione morderstwo". Klasycznie, z gracją i smakiem nakręcony kryminał. Oby tak dalej. Podsumowując 2:1. Dla nich.
;)


This entry was posted on 1.3.09 at niedziela, marca 01, 2009 and is filed under . You can follow any responses to this entry through the comments feed .

9 komentarze

Anonimowy  

Podpisuję się pod Twoją opinią o Benjaminie... Ja wczoraj oglądałam "Frost Nixon" i polecam go z czystym sumieniem - z najnowszych filmów chyba najlepszy jest, a już przestają go grać w kinach, przynajmniej w Poznaniu, więc zachęcam do obejrzenia póki jest:)

2 marca 2009 08:29

Benjamina Buttona póki co nie widziałem, nabyłem jedynie płytę z muzyką do tego filmu i powiem jedno - przepiękna. Na film chyba niebawem się wybiorę.

Co do Australii, to szedłem do kina oczekując ckliwego melodramatu, a otrzymałem więcej, niż się spodziewałem. Dla mnie najciekawszym wątkiem tego filmu jest wewnętrzna przemiana bohaterów: Kidman ze śmiesznej arystokratki zmienia się w walczącą o swoje prawa wojowniczkę, Jackman spod skorupy "twardziela" wydobywa troskę i czułość, a młody Nullah przemaga się w końcu, by wyruszyć w podróż inicjującą jego męskość. Ta metafizyczna warstwa filmu jest znakomita. Dzięki temu cała reszta wcale mi nie przeszkadza...

No a Panna Marple to już klasyka. Zawsze się dobrze przy niej bawię!

Pozdrawiam serdecznie!

2 marca 2009 08:41

Ja poczekam, aż oba filmy będą w tv. ;))

2 marca 2009 09:02

Chciałam iść na "Australię", ale jakoś nie wyszło ;) I podobnie jak z Buttonem, poczekam aż będą na DVD.

2 marca 2009 18:59
Anonimowy  

tez stwierdziłam, że przypadek Benjamina wcale nie jest tak ciekawy jak zapowiadano.Moim zdaniem to raczej przypadek kina hollywoodzkiego w najczystszej formie.

3 marca 2009 21:53
Anonimowy  

Nie widziałam "Benjamina ...", ale oglądałam "Australię". Owszem, niesamowicie komrecyjny, ale dobrze zrobiony. Naprawdę mi się podobał. Ale najciekawsze były chwile, kiedy myślałam, ze już koniec, a tu jeszcze cos się dzieje :) A najabrdziej zaskoczyło mnie, iż trwa niecałe 3 godziny, a wcale się tego nie czuje. Wręcz przeciwnie. Dlatego nie byłam zawiedziona :) Pozdrawiam, Skryptorium

6 marca 2009 19:52
Anonimowy  

Oglądałam Benjamina i też nie byłam jakoś szczególnie zachwycona. Przygnębił mnie ten film, bo traktuje o przemijaniu i mijaniu się gdzieś w czasoprzestrzeni, ale brakowało mi jakiejś żywszej akcji, czegoś więcej. Chyba literatura Fitzgeralda nie jest na nasze czasy..

9 marca 2009 21:26

Ja nie mogę powiedzieć, że nie lubię Fitzgeralda, ale z filmem poczekam...Kino hollywoodzkie jakoś mnie nie pociąga

10 marca 2009 08:46

Wybaczcie mi opieszałość, ale mam wrażenie, ze jestem w środku czarnej dziury:

Padmo - zerknę jak nic, dzięki za niusa:)

Simon - no własnie wg mnie przemiany Kidman nie było ;) Tzn. jest różnica pomiędzy paniusią z pierwszych minut filmu a kobietą, która postanawia walczyć o farmę i o siebie. Ale jak to się stało? Jakim cudem rozhisteryzowana damulka, nagle, w jedną noc, a nawet w jeden poranek, przechodzi taką metamorfozę? Bo to co pokazano na ekranie to mnie nie przekonało (chłopiec, chęć pomszczenia męża).
Wątek Nullah i jego dziadka był moim zdaniem najznośniejszy, ale co nieco za cukierkowaty.

Naprawdę trudno mi znaleźć coś pozytywnego w tym filmie. Ani aktorzy mi się nie spodobali, ani sama historia.
Ale poprzednie dokonania reżysera bardzo lubię!

Matyldo, Lilithin - i to chyba najrozsądniejsze wyjście :)

Peek-a-boo - właśnie!

Skryptorium - do mnie ten film zyupełnie nie trafił. Aktorzy, cała historia... nudy! Ale tak jak pisałam zdumiała mnie informacja o utrzymaniu przepisów o zabieraniu dzieci "mieszanych" aż do 1975 roku! To jedyne, co wyniosłam z filmu.
Może to nie był dzień na "Australię? :)

Joly - ale przynajmniej coś w Tobie drgnęło :) Moim zdaniem to już pewien sukces, bo ja byłam kompletnie obojętna na opowiadaną historię.
Czy to wina Fitzgeralda? Śmiem wątpić :) Ale tego opowiadania nie czytałam. Czytałam sztandarowe dzieło "Wielki Gatsby" oraz "Czuła jest noc". I wspominam jako miłe doświadczenie czytelnicze.

Wiktoria - ja często wpadam w sidła rozbuchanej promocji jakiegoś kolejnego wielkiego widowiska :) Po fakcie najczęściej żałuję, ale nie umiem się oprzeć :) Więc podziwiam Twoją silną wolę :)))

12 marca 2009 09:59

Prześlij komentarz