W czasie wakacji przyniosłam z biblioteki „Rebekę” Daphne du Maurier, z przeświadczeniem, że moja siostra z przyjemnością zagłębi się w tę miłosną historię. A ja ewentualnie odświeżę sobie to przyzwoite czytadło.
I jakież było moje zdumienie, gdy siostra zaczęła kręcić nosem, strasznie denerwowała ją główna bohaterka: naiwna do bólu, kompletnie bezradna – może to rzeczywiście nie jest już lektura dla młodej kobiety?
Nie przeczytałam więc tego po raz drugi (bałam się rozczarowania!), zaczaiłam się za to na film z 1939 roku w reżyserii Alfreda Hitchcocka. Główne role grają Joan Fontaine oraz Laurence Olivier. Ciekawostką jest fakt, że w filmie ani razu nie pada imię głównej bohaterki. W napisach końcowych występuje jako "Druga pani de Winter" (sic!). Hmm... to chyba rzeczywiście była szara myszka...
A propos myszek: to film nią już niestety trąci. Choć ja akurat nie uważam tego za wadę a wręcz przeciwnie. Ten film nie może być inny: Olivier musi być nadekspresyjny, Anderson w roli pani Danvers mocno diaboliczna, a biedna, bezimienna Joan Fontaine właśnie taka trzęsąca się ze strachu, beznadziejnie zakochana w wyniosłym Maxie.Moja ulubiona scena? Gdy druga pani de Winters schodzi po schodach w sukni skopiowanej z obrazu... I ona tak idzie i idzie, a ten jej mąż się nie odwraca i nie odwraca... och, ten Hitchcock :)))
Polecam, a ja szykuję się teraz na "Devdas".