Gdy byłam dzieckiem doskwierała mi świadomość, że nie jestem genialnym dzieckiem: nie umiałam więc czytać w wieku 4 lat, ale uparcie przewracałam kartki w pewnej ciężkiej książce. Gdy miałam 6 lat, to już radziłam sobie ze składaniem literek całkiem znośnie, ale w pamiętnej księdze wtedy interesowały mnie tylko zdjęcia. Przedstawiały najczęściej zamarznięte pustkowie arktyczne, groźne niedźwiedzie polarne, zakutanych po uszy zdobywców bieguna polarnego i egzotycznych tubylców. Nie wiem czemu żywiłam taki sentyment do tej książki, ale miałam wyraźne zapotrzebowanie na obcowanie z nią kilkanaście razy w roku... Magia groźnej natury?
O tej fascynacji przypomniała mi książka Dana Simmonsa pt. "Terror". Simmons pewnie znany jest wszystkim, którzy choć odrobinę interesują się fantastyką, bo jest on autorem jednej z ważniejszych powieści tego nurtu, a mianowicie "Hyperiona" (nota bene też polecam - książka obrosła legendą całkiem zasłużenie).
Wydany w 2007 roku "Terror" bazuje na prawdziwych wydarzeniach: opisuje wyprawę pod dowództwem sir Johna Franklina na biegun północny w poszukiwaniu przejścia północno-zachodniego. 19 maja 1845 z portu w Anglii wypływają dwa statki: HMS Erebus i HMS Terror. W lipcu tego samego roku widziane są po raz ostatni na Morzu Baffina. Gdy po kilku latach nikt nie wraca z wyprawy, energiczna żona sir Franklina lady Jane, rozpętuje medialną histerię i zmusza do działań admiralicję. W rezultacie na ratunek wyruszy 50 statków... które wrócą z niczym. Ostatnie informacje o tajemniczych losach 129 osób uzupelnione zostały dopiero w latach 80 minionego wieku.
Simmons wybrał na głównego bohatera dowódcę "Terroru" - irlandzkiego kapitana Francisa Croziera (postać autentyczna). Zgorzkniały, uzależniony od alkoholu, nieszczęśliwie zakochany 40 latek wyrusza po raz kolejny na niebezpieczną wyprawę, w czasie której przyjdzie mu walczyć nie tylko z własnymi demonami. W tym momencie odzywa się Simmons fantasta, który wprowadził na karty powieści grozę pod postacią białego monstrum. Niedźwiedź? Diabeł? Nie powiem ;)
Statki utknęły w lodzie dwukrotnie: przy Wyspie Beechey w latach 1845-1846 oraz w pobliżu Wyspy Króla Williama w latach 1846-1848. Simmons sugeruje, że tragiczny finał wyprawy to w dużej mierze nieodpowiedzialność sir Franklina, z którego zrobił zdewociałego snoba.
Marynarze walczą z nieludzkim zimnem, głodem i chorobami. Opisy trzeszczących pod naporem lodu potężnych statków naprawdę robią duże wrażenie. To zaskakujące, ale Simmonsowi udało się oddać nieustępliwość bezlitosnej natury poprzez opisy odgłosów: ciągle coś skrzypi, dmie, wyje, szumi, skrobie... Już to wystarczyło, by w trakcie czytania poczuć gęsią skórkę, ale autor postanowił postraszyć jeszcze białym monstrum. Niekoniecznie było to potrzebne, moim zdaniem.
Powieść podobała mi się bardzo. Zaskakująco wciągająca (mnie to zaskoczyło... ;) i umiejętnie opisująca zmagania człowieka z samym sobą czy z groźną przyrodą. Książka liczy blisko 600 stron ale czyta się ją błyskawicznie. Powiem, że nie mam w zwyczaju czytać kilka stron do przodu, by dowiedzieć się, co się stało z bohaterem. Tutaj tak zrobiłam... dwa razy. Nie mogłam się powstrzymać.
Świetna rzecz, zwłaszcza w tej warstwie realistycznej, opisującej walkę o przetrwanie na białej pustyni. Powieść mogłaby być nieco krótsza, bo w pewnym momencie Simmons ograniczył się do opisywania wariantów ataku białej zjawy. Gdy uszczuplił w ten sposób nieco liczebność wyprawy, pozwala akcji ruszyć dalej. Wtedy to się dopiero dzieje...
Polecam ... gorąco ? ;)))
5/6
Komediantka Władysław Reymont
2 lata temu