Taki sobie kryminał. Ze skłonnością do makabry i rozwiązań rodem z wodewilu, co się nieco gryzie. Po trzech dniach w zasadzie zapomniałam kim był główny bohater, pamiętam za to do teraz o prześmiesznej dla mnie scenie kulminacyjnej: gdy czarny charakter się ujawnia. A chyba nie o to chodziło autorowi, by właśnie wtedy czytelnik parskał śmiechem...
Akcja toczy się na brytyjskiej prowincji, ale równie dobrze mogłaby to być amerykańska, szwedzka czy jakakolwiek inna prowincja. A szkoda. Bo te lokalne smaczki są zazwyczaj bardzo istotne.
Podobało mi się za to wykreowane przez autora poczucie osaczenia: oto w małej mieścinie ktoś morduje. Pierwsze morderstwo dotyka przyjezdną, czyli obcą, więc mieszkańców miasteczka to raczej średnio obeszło. Gdy zbrodnia dotyka ich współplemieńca, problem staje się poważniejszy. Nie mówiąc już o tym, że policja twierdzi, że mordercą jest ktoś z autochtonów... Zaczyna się polowanie na czarownice. I te tarcia między sąsiadami, wykorzystywanie dawnych uraz do zemsty było moim zdaniem najlepszym elementem powieści. Takim mocno prawdziwym, przerażającym bardziej niż opis tego, w co zmienia się ciało człowieka po śmierci. A w tym się Beckett lubuje...
I mogłoby być interesująco, ale było średnio. Nie beznadziejnie, ale to takie czytadło, które kompletnie nic po sobie nie pozostawia. Ot, do zabrania na plażę lub do pociągu. I tylko tyle.
Czyta się sprawnie i bez zgrzytania zębami, ale za miesiąc lub dwa nie będę już w ogóle o tej książce pamiętała, więc zanotuję tutaj, że ją przeczytałam. Dla statystyk ;)
2.5/6
Komediantka Władysław Reymont
2 lata temu