Książka przeczytana już jakiś czas temu. Na dysku twardym przechowuję trzy różne wersje recenzji i żadna nie oddaje tego, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta powieść. Brak mi pomysłu, by ubrać te wszystkie emocje i refleksje w jakąś sensowną oprawę. Poddałam się, ale na chwilę.
Bo nie chcę o niej Wam _nie_ napisać.
Zatem... opowiem o tym, co dla mnie było najważniejsze, skupiając się na jednym aspekcie powieści, mając nadzieję, że pozostałe sami odkryjecie, sięgając po prostu po "Spadając" DeLillo.
Historia, która opisuje 11 września i czas po ataku, zaczyna się właśnie tego dnia. Zaczyna się od wędrówki pracownika WTC po pokrytej popiołem, gruzami i papierami ulicy Nowego Jorku. Jest w szoku i właśnie w tym stanie, zupełnie podświadomie kieruje się nie do szpitala, ale do żony, z którą jest w separacji. Gdy dotrze na miejsce, oboje będą zdziwieni takim wyborem Keitha. Ale zaakceptują to i podejmują próbę uratowania ich związku. Z grubsza, tak wygląda fabuła.
Autor oddaje głos trzem osobom: Keithowi, jego żonie i terroryście, który znajdzie się w samolocie, uderzającym w WTC.
Powieść zbudowana jest z monologu wewnętrznego poszczególnych bohaterów, monologu, który staje się strumieniem świadomości. Przeskoki z jednej myśli na drugą, nieoczekiwane powroty do wcześniejszych refleksji, ucinanie ich w zaskakującym momencie. Napisane jest to przejrzystym językiem, bez patosu i tanich uniesień.
Świat się zmienił, bohaterowie się zmienili, zmienił się nawet język. Słowo "samolot" obrosło w konotacje, które związane są z atakiem. Zwykła data, 11 września, też już nie jest zwykłym" określeniem czasu. Niesie w sobie ładunek emocji i informacji. Także dla nas.
Poszukiwanie ładu, nowego rytmu, nawet rutyny staje się celem Keitha. Czy jest to możliwe po tym, co przeżył? Czy to co miał wcześniej, było szczęściem?
Ale dla mnie najważniejsza była postać performera: człowieka, który pojawiał się znienacka w różnych miejscach Nowego Jorku i ubrany w garnitur i białą koszulę, przypięty do liny, rzucał się z wysokości. Spadał. Spadał. Spadał.
To bezmyślne okrucieństwo czy potrzebny występ? Ale potrzebny komu i do czego? Czy sztuka ma do tego prawo? Do takiego babrania się w ludzkich emocjach? Czy to nie jest profanacja?
Zaraz po ataku nie byłam w stanie sobie wyobrazić, że ktoś zrobi o tym film, napisze książkę. Wydawało mi się to kupczeniem ludzką tragedią, czymś niesłychanie prostackim. I o ile książki oceniam już inaczej (np. Strasznie głośno, niesamowicie blisko) to pójście do kina na film o tym, co się stało, nadal jest dla mnie nie do pomyślenia. Może dlatego, że X muza jest jednak bardziej łapczywa na kasę i schlebianie masom? Nie wiem.
"Spadając" stawia niewygodne pytanie o uprawnienia sztuki, o to, czy wszystko może stać się jej tworzywem.
DeLillo jest przedstawicielem amerykańskiego postmodernizmu i to jest widoczne także i w tej powieści. Choćby intertekstualność: gdy bohaterka ogląda martwą naturę Morandiego.
Widziała to co on. Widziała wieże."
To postmodernizm, który chyba jak żaden inny nurt, ma narzędzia do opisania świata przed i po.
Polecam.