Poświęciłam niedawno trzy wieczory na poznanie czterech kobiet. Pierwsze spotkanie okazało się zadziwiająco nudne i prozaiczne, drugie pozwoliło mi obserwować zadziwiający talent, a trzecie... po raz kolejny okazało się, że nic nie pokona tego duetu: młodej dziewczyny i dojrzałej kobiety. Wszystkie cztery panie to artystki: poetka, piosenkarka i aktorki.
Tak więc poniedziałek należał do Sylvii Plath.
"Sylvia"
reżyseria Christine Jeffs
Zastanawiam się, czy powinnam tak od razu zacząć od pytania retorycznego? Ale to jest jedna z pierwszych rzeczy, która przychodzi mi na myśl. Jak można było powierzyć tę rolę Gwyneth Paltrow? No jak?
Nie wiem, czy to wina również i scenariusza, ale wg mnie Sylvia w tym filmie została zredukowana do roli kury domowej, która tak naprawdę będzie szczęśliwa stojąc przy garach i gotując dla męża, jeśli ten akurat łaskawie będzie znajdował się w pobliżu. A może to jednak wina Paltrow? Że widziałam tam tylko opowieść o zdradzanej, nieszczęśliwie zakochanej kobiecie, która przypadkiem potrafiła pisać? Mnie zupełnie nie przekonała ta historia.
A może to kwestia tego, że najbardziej znanym dziełem poetki jest jej dramatyczna biografia?O Plath można przeczytać zarówno w poważnych periodykach jak i w kolorowych pisemkach dla pań, gdzie analiza jej związku z Tedem wciśnięta jest pomiędzy porady o tym, jak wywabić plamę z kawy a przepisami czytelniczek na ciasta z truskawkami. Tragiczna opowieść stała się pożywką dla żądnych sensacji i mam wrażenie, że właśnie na tym postanowiono zbudować ten film. Szkoda. A Paltrow? Jak dla mnie rozegrała to jedną miną, wiarygodna może była jedynie jako zakochana kobieta, ale mroczna poetka? Nie. Ja tego nie kupuję.
Wtorek to cudowne chwile z Edith Piaf
"Niczego nie żałuję"
reżyseria: Olivier Dahan
Marion Cotillard mnie oczarowała. Podziwiam to, na co odważyła się w tym filmie, bo czasami jej gra była tak intymna, tak pozbawiona hamulców, że ja naprawdę zobaczyłam piękno i upodlenie, które towarzyszyło Piaf, czy precyzując: które sama tworzyła.
Cotillard może i miała ułatwione zadanie, bo zagrała w filmie typu "Rain Man", "Błysk" "Piękny umysł" czy "Moja lewa stopa" gdzie kreacja aktorska opiera się w większości na zagraniu fizycznością, co mnie zawsze wydawało się o znacznie bardziej "widowiskowe" i co za tym idzie, łatwiejsze do zagrania.Tutaj trudność mogła polegać na bezwzględnej, odzierającej czasami z godności i człowieczeństwa prezentacji widzom francuskiej śpiewaczki, by za chwilę pokazać jej nieprawdopodobną kruchość i delikatność. Zastanawiam się jednak, czy fani Piaf, tacy, którym film nie był potrzebny, by poznać koleje życia ich idolki, oceniają ten film pozytywnie? Bo może być odebrany jako obrazoburczy.
Bardzo też podobał mi się pomysł, by sceny z pobytu w Stanach sfotografować w innej tonacji. Epizody te zostały cudownie pokolorowane, z pastelowymi barwami dominującymi zarówno w dekoracjach jak i ubraniach. No i słońce - takie kalifornijskie, rodem z plakatu zachęcającego do kupna rodzynków kalifornijskich. Ta stylizacja, tak odmienna od tej błękitno-brunatnej dominującej w zasadzie przez cały film, wydała mi się zabawna i pomysłowa.
A w środę przyszedł czas na ponowne obejrzenie "Wszystko o Ewie"
"Wszystko o Ewie"reżyseria Joseph L. Mankiewicz
Uwielbiam ten film od czasu, gdy zobaczyłam go po raz pierwszy. Z pewnością dużą rolę odgrywa tutaj fakt, że główną rolę powierzono niezapomnianej Bette Davis, którą to mogłabym oglądać i oglądać. Lubię też jej kreację w "Jezabel" ale tego tytułu już tak dawno nie widziałam, że nie wiem, co jest prawdą a co wyidealizowanym przeze mnie obrazem.
Niestety, choć film nadal mnie porusza, to da się zauważyć egzaltowaną grę aktorów, zwłaszcza panowie grali z taką siłą ekspresji, jakby chodziło o film niemy. Davis ma o tyle ułatwione zadanie, że wciela się w gwiazdę teatru, kobietę świadomą swej pozycji i wpływów, więc nawet jeśli można odbierać jej grę jako trącącą myszką, to moim zdaniem z pewnością nie w tym filmie. Bo tutaj to ewentualne "przerysowanie" pasowało jak ulał.
No dobrze. O czym jest to opowieść? O dwóch kobietach: starzejącej się gwieździe (40 lat! w tamtych czasach to prawie jak wyrok...) i niewinnej z pozoru, oddanej wielbicielce talentu Margo Channing (Bette Davis) Ewie Harrington (Anne Baxter).
Obserwujemy, jak krok po kroku, młoda i śliczna Ewa wkrada się w życie Margo. Staje się niezastąpiona. To, jak manipuluje swoją idolką, jak ją osacza przyprawia o dreszcz. Czasami przypominało mi to "Sublokatorkę" z Bridget Fondą i Jennifer Jason Leigh, ale tam okrążanie ofiary, choć również dramatyczne to jednak pozbawione było owych delikatnych niuansów, które budują film Mankiewicza.
Zderzenie tych dwóch bohaterek to wspaniały pretekst do rozważań o kobiecości, sztuce, oddaniu swej pasji, poświęceniu. Można się zastanawiać nad starością, obłudą i pozbawioną wszelkich zahamowań ambicją pchającą wciąż i wciąż do przodu, bez oglądania się za siebie.
Gdy Ewa pokazuje swe prawdziwe oblicze, gdy się zmienia na oczach Karen, trudno zapanować nad emocjami. Wspaniała scena, wspaniale zagrane.
A już scena końcowa, z lustrami... majstersztyk!
Obejrzenie filmów o kobietach artystkach zaowocowało... choć nadal nie mam ochoty na czytanie wierszy Plath, które ja odbieram jako niezwykle hermetyczne i depresyjne, i mówiąc wprost niezrozumiałe dla mnie, to z ochotą sięgnę po jej dziennik i listy. Chciałabym się dowiedzieć o niej czegoś więcej, czegoś co wychodzi poza jej tragiczny związek z Tedem.
Piaf... to oczywiście piosenki. Pamiętam, jak w podstawówce miałam przez kilka miesięcy na jej punkcie bzika. Z kasety magnetofonowej (to ci dopiero archeologiczne sformułowanie) non stop odtwarzałam te francuskie melodie. Nie wiedziałam jednak, że moje ukochane "Je ne regrette rien" zostało przez nią zaśpiewane stosunkowo późno i w takich okolicznościach. Od tygodnia znowu towarzyszą mi piosenki tej niezwykłej kobiety.
A Davis? Wspaniały głos, uroda daleka od klasycznej, godna pozazdroszczenia kariera. "All about Eve" to dla mnie swego rodzaju memento, o którym czasami zdaję się zapominać...