Bagnista Islandia
Nim dostałam w ręce tę książkę, wyobraźnia była już od dłuższego czasu pobudzana zachwytami na forum kryminały i sensacje. Arnaldur Idridason rósł i rósł w moich oczach - niczym balonik lub piłka plażowa ;) Proces nadymania się autora na szczęście został zatrzymany przez przezorne wydawnictwo, które zdecydowało się ulżyć w mych cierpieniach poprzez prosty fakt wypuszczenia na rynek pierwszej części opowieści o inspektorze Erlendurze Sveinssonie.
Dawno mi się to nie zdarzyło, żebym od razu, w dniu premiery (ha! w przeddzień postanowiłam zadzwonić do księgarni i zapytać czy przypadkiem nie mają jej już w sprzedaży. Młody człowiek, o cokolwiek sennym głosie (to już powinno mi dać do myślenia, ale rozbestwiony konsumpcjonizm już szalał - nie do zatrzymania, jak tornado!) orzekł po wykonaniu kilku kliknięć w klawiaturę, że mają na stanie ten tytuł. Popędziłam, rozejrzałam się po sklepie i jak zbłąkana owieczka zapytałam sprzedawczynię o książkę. Okazało się , że owszem mają "W bagnie" ale w transporcie. Do sklepu trafi pod sam wieczór! Na drugi dzień rano pies był bardzo zdziwiony wczesną porą drugiego spaceru i kierunkiem tegoż.
Kupiłam i w ten sam dzień przeczytałam.
I jak to bywa z tak nadętymi oczekiwaniami okazały się cokolwiek na wyrost. To z pewnością nie jest islandzka wersja Mankella. Idridason ma zupełnie inny styl tworzenia: suche, krótkie zdania. Brak postaci, których los mógłby nas zainteresować i poruszyć. Główny bohater pozostał dla mnie obcy, nawet gdy zamykałam książkę a przecież towarzyszyłam mu przez 300 stron! Problemy inspektora są, jakby tu rzec, standardowe: rozwodnik, dwoje dzieci z którymi w zasadzie nie ma kontaktu, samotnie zajadający w domu kolacje, którą kupił gdzieś na mieście. Zimno, mokro, ponuro. I w przyrodzie i w duszy.
Akcja zaczyna się od znalezienia zwłok Holberga, starszego mężczyzny, który zmarł w wyniku urazu głowy. Na zwłokach zabójca położył kartkę z dziwnym zdaniem, które autor zdradza dopiero po jakimś czasie. I ten chwyt mi się nawet podobał, bo strasznie byłam ciekawa, co też tam jest nabazgrane? Dlaczego tak to przykuło uwagę inspektora?
Śledztwo prowadzi do nieprzyjemnych dla denata wniosków: był szują i było kilka osób, które mogły chcieć jego śmierci. Ludzie, których los powiązał z Holbergiem zazwyczaj źle na tym wychodzili. Czytelnicy dowiadują się o tych nieszczęśnikach coraz więcej i coraz bardziej kibicują zabójcy Holberga...
Niby wszystko w tej powieści jest na swoim miejscu. Niby jest logicznie poprowadzona intryga, teoretycznie ciekawa fabuła, ale ciąży mi brak bohatera, którego bym polubiła. Erlendur jest... nijaki, nawet z swoimi problemami z córką narkomanką. Nudny i nieciekawy. Taka jakaś zimna ryba.
Islandia jest wyraźniejsza w książce Idridason niż u Yrsy Siguardottir. Ja przynajmniej tak to odbieram. Jednak obraz, który teraz mi się maluje w wyobraźni, raczej mnie odstręcza od tego miejsca. Może to jednak wina filmu?
Bo po przeczytaniu książki obejrzałam film, nakręcony na podstawie tego utworu Idridasona. "Bagno" w reżyserii Baltasara Kormákura jest jednym z najbardziej przygnębiających filmów, jaki widziałam w życiu. Zdecydowanie reżyser postawił na stylistykę naturalistyczną i wszystko jest w tym obrazie odpychające. Począwszy od ludzi, skończywszy na przyrodzie.
Bohaterowie są paskudni zewnętrznie (tak brzydkiej kobiety, która grała policjantkę, już dawno nie widziałam) a jak do tego trafi się jeszcze brzydki charakter to mamy maszkarę pełną gębą na ekranie telewizora.
Inspektor mieszka w przygnębiająco bezosobowym blokowisku, gdzie nawet czystość na klatkach sprawia wrażenie szpitalnej sterylności. Gdy bohater wchodził do swojego mieszkania zwyczajnie mu współczułam: dom powinien być miejscem ciepłym, pachnącym obiadem lub ciastem, rozbrzmiewającym głosami a Erlendur zamiast tego trafia do noclegowni. On moim zdaniem nie miał domu, a jedynie miejsce, w którym może przekimać do rana i znowu iść do pracy.
Jedna z mocniejszych scen tego filmu, to moment, gdy Erlendur spożywa swój posiłek. Obraz utrzymany w różnych barwach szarości a inspektor zajada coś w kolorze brei. Nie zdradzę, co to było, by nie psuć ... "przyjemności" oglądania. Dla ludzi o silnych nerwach! Obrzydliwe acz hipnotyzujące.
Ale to wszystko moim zdaniem sprawiło, że film jest zdecydowanie lepszy od książki! Mocny, wyrazisty, bezkompromisowy.
Fabuła odrobinę się różni od pierwowzoru, ale moim zdaniem to tylko wyszło na lepsze filmowi. Tutaj co prawda też nie polubiłam Erlandura, choć wydał mi się bardziej ludzki niż w książce, za to postać młodszego detektywa, może zbyt nachalnie pokazana jako "swojski chłop", jednak wzbudziła moją sympatię. I lubię go chyba też za to, że dzięki niemu uśmiechnęłam się dwa razy w tym filmie. Raz, gdy prowadził "wywiad", drugi raz, gdy "gonił' łysego potwora. "Bagno" to taki film, gdzie uśmiech, wierzcie mi, to coś jak wybryk natury. Dlatego tak dobrze zapamiętałam owe zaskakujące epizody.
Gdy wyjdzie kolejny Idridason już go nie kupię. Ale jeśli w bibliotece się pojawi, to z pewnością go wypożyczę. Film polecam, choć nie na niedzielne popołudnie. Ja oglądałam go w nocy i gdy skończyłam było parę minut po dwunastej. Wiedziałam, że nie dam rady zasnąć po tej dawce naturalizmu w czystej postaci, musiałam znaleźć jakiś odstresacz. "Gilmore girls" ze swoim lukrem ponad miarę zdały egzamin śpiewająco. O pierwszej w nocy, po łyknięciu jednego odcinka, mogłam położyć się spać.
Aha, gdyby ktoś mi chciał zafundować wycieczkę do Islandii - dziękuję, nie skorzystam. Ja słaba kobita jestem...