Ta historia nie mogłaby się toczyć w innym mieście. Wenecja jest tutaj nie tylko tłem dramatycznych wydarzeń; to miasto, które oddycha, sapie i spływa potem, wypluwając z siebie niezliczone tłumy turystów.
Owa personifikacja udała się autorowi nad wyraz. Gdy bohaterowie poruszali się w gąszczu podobnych do siebie uliczek, gdy wybrana przez nich droga nagle niepokojąco się zwężała, miałam wrażenie, że miasto okrutnie igra sobie z ludźmi, że chce ukarać intruzów, którzy jakby zupełnie byli nieświadomi, że poruszają się po żywym organizmie.
McEwan w "Ukojeniu" uczynił bohaterami dwoje młodych ludzi: Mary i Colina, którzy są razem od kilku lat. W ich związku okres żarliwej namiętności ustąpił stagnacji, rutynie i przyzwyczajeniu do jakże oczywistej obecności tej drugiej osoby. Spędzają razem wakacje w upalnej Wenecji, która jawi się jako największy koszmar każdego turysty. Ich potworne znudzenie zostaje przerwane pojawieniem się na scenie ekscentrycznej pary: Roberta i Caroline, którzy mieszkają w pięknym pałacu na wodzie.
I zaczyna się prawdziwy taniec modliszki. Kto kogo? Hm. Trzeba przeczytać:)
Największe wrażenie wywarła na mnie niesamowita atmosfera tego opowiadania. Autor doskonale cieniuje grozę: od lekkiego zdumienia i niepokoju po najprawdziwsze ciarki przerażenia. Na dodatek bohaterowie są tak niesamowicie bezwolni, pozbawieni werwy, podatni na wpływy, że o irytację nie trudno, ale nie dlatego, że są niewiarygodni w swych zachowaniach. Wręcz przeciwnie: McEwan po raz kolejny udowodnił, że kilkoma zdaniami potrafi stworzyć bogaty portret psychologiczny.
Teraz tęskniła za takim ukojeniem, pragnęła choćby częściowo kontrolować czas i wydarzenia. Niekiedy czuła się jak lunatyczka; całe miesiące uciekały, nie zostawiając w jej pamięci żadnego śladu, ani trochę nienaznaczone jej świadomym działaniem.
Colin i Mary przeszli na drugą stronę i pod wpływem impulsu zapuścili się w węższe uliczki - może dlatego, że zwodniczo wiodły w ciemność, a może przyciągnął ich zapach smażonych ryb. Ulice nie były niczym oznakowane. Turyści, spacerując bez celu, wybierali trasę tak, jak wybiera się kolory, nawet sposób, w jaki się gubili, był ich świadomym wyborem, aktem woli. A kiedyż to ostatnio Colin i Mary dokonali razem jakiegoś wyboru?
Aż się chciało nią przejść, lecz w samotności, bez żadnych wskazówek czy zobowiązań wobec osoby towarzyszącej. Spacerować nią jak człowiek całkowicie niezależny; uwolnić się od męczącej gry w psychologiczne uwarunkowania, być radośnie otwartym i uważnym na percepcję, na świat, który zapiera dech w piersiach, bezustannie atakując zmysły, a który tak łatwo i często się ignoruje, wypiera w imię niezbadanych ideałów osobistej odpowiedzialności, obywatelstwa; wejść w tę uliczkę teraz i po prostu pójść przed siebie byłoby rzeczą tak prostą.
Rozmawiali o poglądach na temat seksu, nie wspominając jednak o własnych - niewątpliwie to właśnie owo ciche porozumienie sprawiało, że byli tak przewrażliwieni na swoim punkcie i że tak łatwo raniło ich odkrywanie odmienności własnych potrzeb i pragnień.
Dlaczego ta opowieść kończy się tragicznie? Może dlatego, że ani Mary ani Colin nie potrafili pozbyć się maski? Grali przed sobą tak długo, że już sami nie wiedzieli, czego tak naprawdę pragną, nie potrafili się porozumieć. Doskonałe są fragmenty, gdy McEwan każe swoim bohaterom po raz pierwszy od dłuższego czasu "porozmawiać". To było prawie tak, jakby uczyli się na nowo chodzić...
Słyszałam, że film "The Comfort of Strangers" z Rupertem Everettem i Natashą Richardson umiejętnie oddaje nastrój panujący w książce. Z chęcią się o tym przekonam.
Polecam "Ukojenie" choć zdecydowanie ukojenia ta powieść nie przyniesie. Ale jest świetnym materiałem do analizy i zgłębiania ludzkich charakterów: jakże czasem pokrętnych i mrocznych...