Moja babcia miała pewne magiczne pudełko, którego pragnęłam nade wszystko. Czarne, z nadal widocznymi złotymi i czerwonymi wzorkami, pomimo że farba w wielu miejscach była już wytarta.
W zasadzie zwykła, blaszana puszka po herbacie - a dla mnie idealne miejsce na skarby.
Oczywiście przedmiot pożądania w końcu stał się moją własnością i biegałam z nim przez kilka dni, rozkoszując się dźwiękami, jakie wydawały toczące się w puszce zdobycze.
Najcenniejszy był eliksir - niewprawne oko wprawdzie mogło stwierdzić, że flakonik (pusta buteleczka po "perfumach" z ZSRR) jest pusty, ale ja wiedziałam swoje: gdy zajdzie potrzeba z buteleczki uda mi się wycisnąć ostatnią kroplę tego cennego daru. Kto wie? Może uratuję życie jakiemuś zbłąkanemu księciu? ;)
Do czarów mogło również posłużyć jojo, kupowane podczas odpustów: było kolorowe, owinięte w folię a za sznurek do pociągania służyła gumka. Fałszywe jojo, które zawsze psuło się w ten sam sposób: odrywała się gumka i zostawała mi do zabawy jedynie miękka piłeczka. Ale szeleściła i uwodziła barwami, więc była cenna.
Miałam tam jeszcze ułamany guzik z błękitnej masy perłowej, historyjki z gumy Donald (ależ one pachniały!), kredkę świecową w jedynym wówczas właściwym kolorze, czyli ... różowym:) Pewnie były i inne skarby, ale już ich nie pamiętam.
Dlaczego o tym piszę? Bo to niesamowite, jak bardzo zmienia się postrzeganie świata. Percepcja dziecka a dorosłego, to jakby dwie alternatywne rzeczywistości. I mam nieodparte wrażenie, że teraz przyszło mi żyć w znacznie uboższej wersji rzeczywistości.
A przypomniało mi się to wszystko, podczas lektury "Złej krwi"
Gortat w swojej książce narratorem uczynił małego chłopca, urodzonego w latach 50. ubiegłego wieku. Dorastał w okresie, kiedy pamięć o wojnie wciąż była żywa a socjalizm się panoszył i rozpychał. Straszne czasy, o których niby już wszystko napisano i nie można dodać nic nowego. Temat przez to pewnie i nudny, bo ileż można czytać o biedzie czy propagandzie w czasach Polski Ludowej? "Zła krew" nie jest książką przełomową, która by pokazała nieznany mi dotąd fragment tamtej rzeczywistości.
Nie, ale jest niezwykła, bo pokazała ów świat oczami małego chłopca, który codzienność PRL-u zamknął w magicznej, blaszanej puszce.
"Nadjeżdża tramwaj. Biegiem puszczamy się do przystanku. masa żelastwa, która w ciemnosci sunie ze zgrzytem prosto na nas, napawa mnie lękiem".Ten "żelazny smok" dołączył do kolekcji Michała, młodego bohatera powieści. Jego zbiory bowiem to nie tylko kolorowe szkiełka udające rubiny, wykradzione w krwawej walce z rąk groźnych piratów, to także strachy i lęki, które zazwyczaj nie mają dostępu do świata dorosłych.
To również dziwy i cuda, nad którymi młody Michał nie może przejść obojętnie, bo i jak?
Wizyta prawdziwego Francuza z Francji, walka bokserska pomiędzy Polakiem a Murzynem z Brazylii, pokaz siłacza o ogromnej mocy - wszystko to grzechotało w metalowej puszce bohatera i nadawało niezwykłego szlifu prozaicznym przecież zdarzeniom.
Tęsknię za takim postrzeganiem rzeczywistości.
Ale świat, w którym przyszło dorastać bohaterowi nie zawsze pozwalał na ubarwianie go własną wyobraźnią. Nawet z tej dziecięcej perspektywy widoczne były absurdy i nieludzkość "socjalizmu z ludzką twarzą", nie zmniejszyła się siła nienawiści, którą tak wielu żywiło do ludzi niepasujących do owych czasów, do tych, którzy nie chcieli się dostosowywać.
Podobała mi się też odwaga autora w konsekwentnej kreacji głównego bohatera. Michał jest interesującym, ciekawym świata dzieckiem, ale bywa też okrutny i tchórzliwy.
Tytułowa zła krew to fatum ciążące nad bohaterem. Wychowywany przez matkę, bo rodzice się rozwiedli z powodu pijaństwa i ogólnej mierności ojca, wciąż się zastanawiał, kiedy do głosu dojdą cechy odziedziczone po nieobecnym rodzicielu. Nawet miłość do literatury była czymś podejrzanym, bo jego własny ojciec też uwielbiał czytać... Nie znaczy to jednak, że Michał wykorzystywał swoje "przeklęte dziedzictwo" do rozgrzeszenia i przyzwolenia. Nie, każdy zły czyn, każde niewłaściwe zachowanie było gorączkowo roztrząsane i analizowane: czy właśnie ostatecznie poddał się truciźnie czy wciąż ma szansę na odcięcie się od niej?
Ten sam problem autor umieścił na znacznie szerszej płaszczyźnie. Drugim narratorem, który na kilka chwil przejmuje opowieść od Michała, jest Żyd Johann Fajner:
Złej krwi nie można mieszać z dobrą. Jak człowiek coś takiego usłyszy, to z początku gotów pomyśleć: no, to wcale nie takie głupie. Dolej kubek zepsutego wina do stągwi dobrego, a całą stągiew zakwasisz. Ale wino to nie krew. No i ile trzeba by tej złej krwi, żeby zepsuła dobrą? Czy wystarczy kropla z palca? A może kubek? Albo dwa? Tego się nie da zmierzyć. Ale jak się zrobiło jeden krok, dlaczego nie zrobić następnego? Żeby mieć pewność, stuprocentową pewność, musimy wytoczyć całą złą krew, postanowili, niech nic nie zostanie, ja takiego sposobu myślenia nie rozumiem, ja nawet nie podejmuję się go wytłumaczyć, ja ci tylko słowo w słowo powtarzam. Nie potrafię wskazać w całej tej ideologii jednego punktu, wobec którego rozum by się nie buntował. A czy w takiej sprawie, py-tam, potrzebny byłby aż wybitny rozum? Skazać syna za winy ojca, bo niby w ich żyłach płynie ta sama krew — mądrze to tak? A co dopiero odnieść ten punkt widzenia do całego narodu?
Fajner po raz pierwszy doświadczył ostracyzmu w czasach młodości, bo nie chciał podporządkować się woli ojca i tak jak on spędzić całego życia na studiowaniu świętej księgi. Wybrał inną drogę: został pisarzem. Po wojnie, po powrocie do Łodzi, po raz kolejny spotyka się z odrzuceniem. Tym razem przez sąsiadów, którzy zawsze wskazują palcem na Żyda. No i nadchodzi rok 1968...
Mieszkańcy kamienicy Michała to zbiór rozmaitych i ciekawych person. Spostrzeżenia na ich temat, którymi dzieli się bohater bywają naprawdę zabawne. Właśnie dzięki tej wspomnianej już przeze mnie dziecięcej perspektywie, ludzie ci staja się mniej straszni w swoim ograniczeniu, pysze i zawiści. Ten zabieg naprawdę udał się autorowi, bo choć groza obecna jest prawie na każdej karcie tej książki, to jednak odpowiednio łagodzi ją Michał.
Czytelnik przecież i tak wie, co się wydarzyło w marcu 1968 roku, zna hasła, które głosiła ówczesna władza, jest świadomy ówczesnej reakcji społecznej.
To dzięki głównemu bohaterowi, który przytacza dialogi, nowomowa komunistów wydaje się śmieszna:
Ludzie sieją panikę, uspokajał towarzysz Policki. Nawet w socjalistycznym kraju trafiają się degeneraci. Niech komuś się nie wydaje, że władza ludowa i z takimi nie potrafi sobie poradzić. Natomiast seryjni mordercy, zaznaczył, zdarzają się wyłącznie na Zachodzie, stanowiąc dobitną ilustrację nawarstwiania się problemów społecznych w kapitalizmie, wypaczeń w gospodarce i sferze socjalnej, za którymi stoi odhumanizowany kapitał, to nieludzkie narzędzie odpowiedzialne za nierówny podział dóbr, ciemiężenie tamtejszej klasy pracującej.
Grzegorzowi Gortatowi udało się pokazać Polskę z przełomu lat 50 i 60, jako miejsce nie do końca złe i okropne. Nie uciekł od trudnej i brzydkiej prawdy o tamtych czasach; pisał o uwikłaniu się wielu przyzwoitych ludzi w układy i zależności, ale to były też czasy, kiedy to sąsiedzi spotykali się, by razem pooglądać telewizję, by porozmawiać, pewnie też i by się pochwalić nową meblościanką, ale czy to aż taki straszny grzech?
Napiętnowane zostały wydarzenia marcowe i nieprawdopodobne konsekwencje roku 1968. Autor nie miał złudzeń, nie unika jednoznacznej oceny takich i podobnych zachowań, ale pokazuje jednocześnie, że można z owych pogardzanych czasów wyłuskać kilka skarbów, by zamknąć je w blaszanej puszce.
To nie jest cukierkowy obraz świata, z krawędziami wygładzonymi przez idylliczne dzieciństwo, bo nawet owo magiczne pudełko w końcu okazuje się tylko starą, porysowaną i powgniataną puszką po herbacie...