"Nic do stracenia" Lee Child  

Posted by Inblanco in

   Z Lee Childem znajomość  rozpocząć najlepiej latem. Na gwarnej plaży, pośród poszturchującej nas  i znajdującej się w nieustannym ruchu chmarze osobników płci obojga. Gdy więc po raz kolejny beztroski plażowicz  sypnął na Was piaskiem, upaćkał rozpływającym się lodem truskawkowym, puścił na cały regulator radio "W rytmie techno", wówczas powołanie do życia Jacka Reachera, bohatera trzynastu już powieści, wyda się Wam jedyną właściwą i rozsądną rzeczą.

   Ten Rambo i Chuck Norris w jednym,  samym  swoim pojawieniem się na horyzoncie plaży w Koluszkach (że w Koluszkach nie ma plaży? Hm. Odważ się i powiedz to Reacherowi...) od razu zmienia bieg wydarzeń. Niesforny sąsiad z lewej, błyskawicznie wyłączy radioodbiornik. Paniusia po prawej natychmiast ruszy pozbierać walające się w promieniu kilkunastu metrów skorupki po jajkach na twardo, ktorymi raczyła się 3 godziny temu. A przystojny ratownik zaoferuje, że z ogromną chęcią posmaruje ci plecy kremem... Tak, tak,  drogie panie. Jack Reacher jest w mieście. Tfu, znaczy się na plaży.

   Przeczytałam  kilka powieści Childa, ale nie wiem, które to były. Tytuły, po tygodniu od lektury, nic mi już nie mówią. To chyba typowe w przypadku takiej literatury, podobnie mam z Cobenem, którego, co prawda słucham, bo jak pisałam tutaj, czytać nie daję rady, ale hasło "Krótka piłka" czy "Elita zabójców" nie wywołuje odzewu typu: znam bo czytałam/słuchałam. Jedynie kojarzę autorów a i to nie zawsze.

  Dlaczego więc nadal czytam powieści Childa? Och, to proste. Jego książki to sensacyjno-literacka realizacja amerykańskiego mitu. Nie tego o bogactwie, co to od pucybuta do milionera, nie, nie ( bo to przykład amerykańskiego snu przecież ;). Mam więc na myśli ten o silnym, niezależnym, ostatnim uczciwym, który z bliznami na ciele i duszy walczy o dobro i sprawiedliwość.  Bo tylko on może pokonać złych ludzi szeryfa (korporacji, bankierów, rosyjskich mafiozów, itd). Postać rodem z komiksu ale duchem i sercem amerykańska do szpiku kości. Z całym zadęcięciem, jakie tylko Amerykanie potrafią zaprezezntować.
To produkt, ktorego zwyczajnie nie można brać serio, więc gdy zaczyna się czytać o przekornym Jacku, nie ma mowy, żeby nie poprawiło Wam to humoru. Gwarantuję:)

   Jedynym minusem jest to, że na poprawę humoru działa tylko jedna książka. Gdy w oparach szczęścia i radości natychmiast sięgnięcie po drugą, grozić Wam będzie  natychmiastowy i gwałtowny spadek cukru. Ale to logiczne: zjesz jeden kawałek tortu, jesteś w niebie. Zjesz dwa i marzysz o zamrożeniu trzewi. To już nawet nasze babcie wiedziały. Słuchajcie więc, dziatki, bo słusznie prawią starsi.

   "Nic do stracenia" to typowa powieść o Reacherze, bohaterze znikąd, ktory po wykonaniu zadania, zbałamuceniu miastowej ślicznotki, w blasku zachodzacego słońca opuszcza miasto. Niestety, nie na koniu. Zazwyczaj jakąś cieżarowką albo ciemnozielonym pickupem. Zostawiając za sobą wdzięcznych mieszkańców i kto wie ile zaciążonych, wspomnianych już wyżej, ślicznotek.
Tak zazwyczaj wygląda początek i koniec każdej historii z JR. Środek wypełniają kopniaki (z półobrotu!), mordobicie, strzelaniny, pościgi, wybuchy... Oj, dzieje sie, dzieje, przy tym nie brak poczucia humoru autorowi. I pewnie dlatego czyta się to błyskawicznie. Jeden dzień i przeczytane. Z dużą dozą przyjemności.

Do zobaczenia więc za kilka miesięcy, mój ty mięśniaku, ty.

PS. Czy ktoś słyszał o filmowej wersji tych powieści? Albo chociażby o planach sfilmowania? Ja nie. I jakoś tak mi to dziwnie pasuje do tezy, że o ile w wersji papierowej czytelnik jest w stanie przyswoić dużą dozę idiotyzmów, to już w filmie okazałoby się, że nie ma niczego, co mogłoby posłużyć za najmniejszy nawet listek figowy.  Przy najlepszym nawet reżyserze dzieło o JR okazałoby się co najwyżej filmem klasy C. Ale Segale, VanDammy i tym podobni powinni drżeć... Reszta raczej nie odczuje zagrożenia.

This entry was posted on 5.2.10 at piątek, lutego 05, 2010 and is filed under . You can follow any responses to this entry through the comments feed .

10 komentarze

Jesli wybiorę się nad morze, to z pewnością postaram się zabrać ze sobą "Nic do stracenia". Bo na plaży tylko takie książki mają dla mnie sens, każda inna to profanacja czytelniczej oazy - zwłaszcza wobec rozmymłanych lodów i pana krzyczącego "Looody Bambino, lody bambinooo!".

5 lutego 2010 20:18

Heh :) Świetna recenzja, Child'a czytałam, podobnie jak Ty tytułów nie kojarzę, ale Jack zawsze poprawiał mi humor. Cobena zaś ubóstwiam :)
Pozdrawiam

5 lutego 2010 20:24

Dość intrygujące... pomyślę nad tym tytułem.

pozdrawiam serdecznie :)

6 lutego 2010 12:40

Mam u siebie "Jednym strzałem" już przeczytane i grzecznie odłożone na półkę. Również miałam skojarzenie z Cobenem i dokładnie tak samo odbieram ich książki, chociaż po Cobena sięgam częściej ze względu na duet Myron & Win :)
Jakiś czas temu widziałam w Empiku kieszonkowe wydanie kolejnego Lee Childa i od tamtej pory zastanawiam się nad zakupem. Oj kusi kusi, zwłaszcza po recenzji :)

6 lutego 2010 17:40

zapraszam Cię (jako miłośniczkę książek) do wzięcia udziału w konkursie książkowym (walentynkowym) - http://www.artstore.pl/konkurs-walentynkowy

pozdrawiam
Magda

8 lutego 2010 10:41
chiara76  

ja tam się jawnie przyznaję, że jestem jego fanką;)
i czekam niecierpliwie na następna książkę.

9 lutego 2010 12:08

Nominowałam Cię do nagrody Kreativ Blogger. :)

9 lutego 2010 19:47

Ooo, jak wakacyjnie mi się zrobiło, po przeczytaniu tej recenzji, szczególnie miło, że śnieżyca za oknem ^^ Zgadzam się, co do Reachera. Przyjemna, rozrywkowa lektura. Jak do tej pory czytałam trzy książki Childa z tymże bohaterem, niemniej, jeśli gdzieś wpadnie mi w łapki następna, bez wątpienia sięgnę. Najciekawsze jest to, że rzadko czytam sensacje, szczególnie tak sztampowe ;P Ale Jack Reacher przyciąga. Życzę miłego polowania na kolejne książki Childa! ^^

11 lutego 2010 22:18

pozwoliłam sobie wyróżnić twojego bloga znaczkiem Kreativ Blogger, pozdrawiam
http://notatkicoolturalne.blox.pl/2010/02/Krativ-Blogger.html

16 lutego 2010 23:49

Przepraszam, że tak późno odpisuję, ale w pracy mam młyn taki, że nawet blog mnie nie cieszy. Wychodzenie z bałaganu, który ktoś beztrosko mi zostawił po sobie to jedno, ale gdy ów burdel wpływa na jakość pracy, to już dla mnie zjawisko zupełnie nie zrozumiałe. Ludzie wstydu nie mają czy co?! Koszmarne dni...

Joanno - jak widzę, rozumiemy się doskonale:)

Tucha - :) Mnie Coben wkurza i to strasznie :) Słucha mi się natomiast całkiem, całkiem tych jego opowieści. Czy to w zasadzie nie jest dziwne?

Anheli - polecam recenzje Chiary76, która bardzo ciekawie pisze o Childzie.

Odcień purpury - a na dniach ma się ukazać nowy Child - jesli o tym nie wiedziałaś, to mam nadzieję, że sprawiłam Ci tą wiadomością radość:))

taMagda - dzięki :)

Chiaro - wiem:) I powiem Ci, że Twój zapał do książek Childa sprawił, że ponownie po niego sięgnęłam. I nie żałuję:)
Zarażasz entuzjazmem:)))

Ravena - właśnie tak: sztampowe:) Ciekawe, dlaczego np. sztampowe romansidło mnie nie bawi a sztampowa sensacja już tak? Ciekawe, czy to działa też w odwrotną stronę? Wielbicielka łzawych romansów nie znosi opowieści buchających testosteronem?
;)


Aniu i Kasiu - dziękuję ogromnie:)

24 lutego 2010 20:59

Prześlij komentarz