Ten Rambo i Chuck Norris w jednym, samym swoim pojawieniem się na horyzoncie plaży w Koluszkach (że w Koluszkach nie ma plaży? Hm. Odważ się i powiedz to Reacherowi...) od razu zmienia bieg wydarzeń. Niesforny sąsiad z lewej, błyskawicznie wyłączy radioodbiornik. Paniusia po prawej natychmiast ruszy pozbierać walające się w promieniu kilkunastu metrów skorupki po jajkach na twardo, ktorymi raczyła się 3 godziny temu. A przystojny ratownik zaoferuje, że z ogromną chęcią posmaruje ci plecy kremem... Tak, tak, drogie panie. Jack Reacher jest w mieście. Tfu, znaczy się na plaży.
Przeczytałam kilka powieści Childa, ale nie wiem, które to były. Tytuły, po tygodniu od lektury, nic mi już nie mówią. To chyba typowe w przypadku takiej literatury, podobnie mam z Cobenem, którego, co prawda słucham, bo jak pisałam tutaj, czytać nie daję rady, ale hasło "Krótka piłka" czy "Elita zabójców" nie wywołuje odzewu typu: znam bo czytałam/słuchałam. Jedynie kojarzę autorów a i to nie zawsze.
Dlaczego więc nadal czytam powieści Childa? Och, to proste. Jego książki to sensacyjno-literacka realizacja amerykańskiego mitu. Nie tego o bogactwie, co to od pucybuta do milionera, nie, nie ( bo to przykład amerykańskiego snu przecież ;). Mam więc na myśli ten o silnym, niezależnym, ostatnim uczciwym, który z bliznami na ciele i duszy walczy o dobro i sprawiedliwość. Bo tylko on może pokonać złych ludzi szeryfa (korporacji, bankierów, rosyjskich mafiozów, itd). Postać rodem z komiksu ale duchem i sercem amerykańska do szpiku kości. Z całym zadęcięciem, jakie tylko Amerykanie potrafią zaprezezntować.
To produkt, ktorego zwyczajnie nie można brać serio, więc gdy zaczyna się czytać o przekornym Jacku, nie ma mowy, żeby nie poprawiło Wam to humoru. Gwarantuję:)
Jedynym minusem jest to, że na poprawę humoru działa tylko jedna książka. Gdy w oparach szczęścia i radości natychmiast sięgnięcie po drugą, grozić Wam będzie natychmiastowy i gwałtowny spadek cukru. Ale to logiczne: zjesz jeden kawałek tortu, jesteś w niebie. Zjesz dwa i marzysz o zamrożeniu trzewi. To już nawet nasze babcie wiedziały. Słuchajcie więc, dziatki, bo słusznie prawią starsi.
"Nic do stracenia" to typowa powieść o Reacherze, bohaterze znikąd, ktory po wykonaniu zadania, zbałamuceniu miastowej ślicznotki, w blasku zachodzacego słońca opuszcza miasto. Niestety, nie na koniu. Zazwyczaj jakąś cieżarowką albo ciemnozielonym pickupem. Zostawiając za sobą wdzięcznych mieszkańców i kto wie ile zaciążonych, wspomnianych już wyżej, ślicznotek.
Tak zazwyczaj wygląda początek i koniec każdej historii z JR. Środek wypełniają kopniaki (z półobrotu!), mordobicie, strzelaniny, pościgi, wybuchy... Oj, dzieje sie, dzieje, przy tym nie brak poczucia humoru autorowi. I pewnie dlatego czyta się to błyskawicznie. Jeden dzień i przeczytane. Z dużą dozą przyjemności.
Do zobaczenia więc za kilka miesięcy, mój ty mięśniaku, ty.
PS. Czy ktoś słyszał o filmowej wersji tych powieści? Albo chociażby o planach sfilmowania? Ja nie. I jakoś tak mi to dziwnie pasuje do tezy, że o ile w wersji papierowej czytelnik jest w stanie przyswoić dużą dozę idiotyzmów, to już w filmie okazałoby się, że nie ma niczego, co mogłoby posłużyć za najmniejszy nawet listek figowy. Przy najlepszym nawet reżyserze dzieło o JR okazałoby się co najwyżej filmem klasy C. Ale Segale, VanDammy i tym podobni powinni drżeć... Reszta raczej nie odczuje zagrożenia.