Jeszcze kilkanaście dni temu (bo teraz to nawet oglądać mi się nie chce) odpoczywałam przy nowym (dla mnie) serialu "Wołanie o pomoc" (tyt. oryginalny: "Rescue me"). To taka odważna obyczajowo opowieść o pracy i życiu prywatnym strażaków z Nowego Jorku. Minęło już kilka lat od wydarzeń 11 września i wszystko wróciło do normy. Tak przynajmniej uważają przełożeni i mieszkańcy NY. Rzeczywistość jest jednak inna. Strażacy, ich rodziny, wciąż zmagają się z traumą i nie są w stanie zapoomnieć o koszmarze.
Polecam, choć uprzedzam, że jest ostro, bywa wulgarnie i czasami wręcz dołująco. Główny bohater bywa egocentrycznym dupkiem, ale i tak go lubię.
Ale miałam pisać o książkach, a zaczęłam o serialu. Ostatnie niepowodzenia? Oprócz już wspomnianej wyżej?
Historyczna "Ludzie wiatru" - a napisana jakby dla dzieci. Infantylna konstrukcja postaci, akcja żadna, tło historyczne również jakieś takie nijakie. Jakieś plusy? Ładna okładka.
Jednak sama atmosfera oddana w książce jest w moim odczuciu autentyczna. Stosunki pomiędzy ludźmi mieszkającymi z przydziału razem w jednym mieszkaniu zapadają w pamięć i wywołują niedowierzanie. Nie tym, że mieszkali obok siebie, dzieląc wspólną kuchnię i łazienkę, robotnik i hrabia, to zdziwienie dotyka poziomu elementarnego: jak tak można było żyć? (znam odpowiedź na to pytanie, ale mimo wszystko to wciąż budzi we mnie ogromne emocje)
Losy bohaterów nie pozostawiają czytelnika obojętnym, ale co z tego, skoro mnie drażni coś, co chyba można nazwać "rosyjską duszą": płaczliwość, melancholia a z drugiej strony dzika zawziętość, przekora, duma. Wszystko musi być albo gorące albo lodowate. Nic letniego. Na ten moment zbyt skrajne, jak dla mnie. Ale książki nie porzucam, bo mimo wszystko mnie przyciąga.
I może parę słów o najnowszym dziele Browna. Nie czytało mi się tego tak źle, jak dzieło z cyklu pt. "Anioły i demony", których nota bene też nie ukończyłam. Ta opowieść o wolnomularzach dla mnie ma urok nowości, bo niewiele wiem o tym zgromadzeniu. Masoni zawsze kojarzyli mi się ze spiskami, tajemnicami, elitarnością i Brown bazuje na takim dość powszechnym odbiorze tychże, a może aby być szczerą, bazuje na niewiedzy, w tym i mojej. Jednak czym innym jest książka edukacyjna a czym innym rozrywkowa. Autor upycha mnóstwo informacji, wkładając je przeważnie w usta Langdona, czyniąc zeń nudnego i zafiksowanego na punkcie wiedzy profesorka, który nigdy nie daruje sobie okazji, by nie błysnąć wiedzą. Nawet podczas biegu ;)
Poza tym Brown zawsze czymś mnie wytrąci z równowagi (ale nie tzw. szarganiem świętości - ja np. kompletnie nie rozumiałam tego zamieszania wokół niby "kontrowersyjności" Kodu).Tym razem był to fragment:
" (...) Może to liczba osiemset osiemdziesiąt pięć zapisana cyframi arabskimi.
- Arabskimi? - zdziwił się Anderson. - Przypominaja normalne cyfry.
- Posługujemy się właśnie cyframi arabskimi. - Langdon musiał tak często tłumaczyć to studentom, że w końcu przygotował wykład na temat odkryć dokonanych przez ludy z obszaru Bliskiego Wschodu."
Wyobrażacie sobie studentów, którzy muszą zaliczyć taki wykład?!?! To dopiero kontrowersyjna dygresja. Czy poziom szkolnictwo w Stanach jest rzeczywiście taki mizerny? Bo to, że rośnie odsetek analfabetów, że rośnie pokolenie analfabetów wtórnych to wiem, ale żeby studenci? Studenci?! To już mnie mocno zaskoczyło.
Cwany Brown buduje napięcie odsłaniając rzeczy nigdy nie "zasłonięte". I robi to z patetycznością, która towarzyszy magikom podczas wyciągania królika z cylindra a przecież i tak wszyscy wiedzą, co wyciągnie;)
Tak autor sprzedaje czytelnikom np. informacje o freskach na suficie Rotundy Kapitolu. Istnieją od 1865 roku, przedstawiają ni mniej nie więcej apoteozę Waszyngtona i taki też noszą tytuł. Ale o tym nie wie nikt... oprócz Langdona... Odkrywa więc przed niewtajemniczonym kolejną tajemnicę...
Słowo się rzekło i dalej nie czytam. Chociaż gdy w mojej bibliotece zakupią audiobooka, zapewne skuszę się na niego i dowiem się, o co w tym wszystkim chodziło.
W ostatnich dniach siły regeneruję głównie przy Peterze Gabrielu i jego płycie "Passion", która była ścieżką dźwiękową do "Ostatniego kuszenia Chrystusa". Staroć, ale dla mnie to tegoroczne odkrycie. Płyta wzbudza zachwyt, co raczej zaskoczeniem nie jest, ale też i burzy we mnie krew. Wściekam się, że tak późno dotarłam do tego nagrania... Ile jeszcze takich cudowności mi umknęło?
W następnym wpisie przedstawię Wam więc jeden zmoich sprawdzonych sposobów jak przeciwdziałać "przegapianiu".
Przynajmniej na polu literatury.
To do następnej relacji. Już wkrótce.