Ależ mam ostatnio szczęście do audiobooków! Trzy, a wliczając w to i "Wywiad z wampirem", to nawet cztery, zasługują chociaż na krótką notkę. Dwa zdecydowanie na osobny wpis, ale nie mam ani siły ani weny, więc będę w zbiorowym poście zachwalała i zachęcała.
Lecimy od najwcześniej słuchanej:
"Wywiad z wampirem" Anne Rice,
czyta Leszek Teleszyński.
Po niezbyt udanym początku znajomości z Rice (porzucony w połowie I tom "Godziny czarownic") postanowiłam, pomna na film, który bardzo mi się podobał, dać jeszcze raz szansę wampirzej autorce. I dobrze uczyniłam i Wam też radzę:)))
"Wywiad z wampirem" jest zupełnie inny, mniej "przygodowy" niż opowieść o rodzie Mayfair, chociaż wciąż posiada barwną fabułę i wciągającą akcję. Ale w tym wszystkim przebija się mnóstwo pytań: o sens istnienia, obecność/absencję Boga, ideę dobra i zła, moralność. Zaskakujące, acz prawdziwe;)
Bohaterowie powieści nie dają się łatwo polubić: postać Louisa bywa irytująco melancholijna, niczym dandys z permanentną depresją, a Lestat, jako jego przeciwieństwo, czyli energiczny błazen, też nie pomaga w relaksowaniu się lekturą ;)
Mimo to z chęcią przeczytam kolejną opowieść z tego cyklu, czyli "Wampira Lestata" (w bibliotece jest kolejka do tej książki - ustawiłam się więc w niej i czekam cierpliwie)
Trzeba wspomnieć również o lektorze, choć był tylko poprawny: Teleszyńskiemu często zdarzało się przekręcać wyrazy, zmieniać końcówki, zwłaszcza pod koniec książki. Zmęczony już był?
A teraz pierwsza pozycja z gatunku "objawienie roku":
Eric Malpass "Od siódmej rano"
w interpretacji Ryszarda Nawrockiego
Cudeńko! Połączenie angielskiego humoru, często absurdalnego, z romantycznymi intrygami, w dodatku akcja umiejscowiona w środku gwarnej, wielopokoleniowej rodziny angielskiej, gdzieś na sielskiej prowincji - mniam!
Postać główna, czyli kilkuletni Gaylord, to ktoś na kształt Mikołajka i naszego rodzimego ananasa z niezapomnianego cyklu "Tata, a Marcin powiedział", który wprowadza mnóstwo zamieszania do i tak niespokojnej rodziny. Obserwacje czynione przez Gaylorda, czasami zwalają z nóg, swoją celnością i zupełnie niezamierzoną ironią. Z tym chłopcem zwyczajnie nie można się nudzić. Bystry i bezpośredni, potrafi w trakcie dosyć nudnej kolacji zaanonsować domniemanego przyjaciela ciotki: "Kochanek ciotki Rose przyjechał". Wprowadza tym oczywiście pewne zamieszanie, ale z pewnością nie takie, jak myślicie. Nie ma więc tutaj posyłania Gaylorda za karę do pokoju, wygłoszenia kazania odnośnie używania niewłaściwych słów i innych dydaktycznych smrodków, których każdy by się spodziewał. Poza rumieńcem biednej ciotki, która jako jedyna odegrała rolę damy, upadłej bo upadłej, ale wciąż jednak damy, reszta zachowała się zgoła niekonwencjonalnie ;)
Równie urocza i szczęśliwie podobna w tonie, jest także kontynuacja opowieści o rodzinie Gaylorda, czyli "Fortynbras uciekł". Ubywa co prawa kilku bohaterów z części poprzedniej ( w tym - co najdziwniejsze - magicznie znika urodzone pod koniec książki "Od siódmej rano" dziecko...), bo ciotki opuściły już rodzinne gniazdo i przyznaję, że trochę mi tych ekscentryczek brakowało. Ale jest Gaylord! Wciąż rozbrykany i zniewalający.
Tutaj najbardziej podobał mi się opis jego relacji z matką, która jawi mu się jako przebiegła i wymagająca zołza o genialnym umyśle, bo ona jako jedyna potrafi rozszyfrować jego najdrobniejszy gest. Na dodatek jako jedyna potrafi przewidzieć przyszłość! Przyszłość Gaylorda oczywiście, co go niepokoi ale i fascynuje zarazem:
"Gaylord, nie baw się scyzorykiem, bo się skaleczysz!"
"Nie skaleczę się!"
"Gaylord, bo zrobisz sobie krzywdę! Odłóż ten scyzoryk!"
"Nic mi nie... ała!!! Mamo! Skaleczyłem się!"
(ów dialog wyglądał nieco inaczej, był zabawniejszy to po pierwsze, po drugie znacznie zabawniejszy, po trzecie odtwarzam go z pamięci, wydłubując to z mroków przeszłości, bo wsłuchiwałam się w tę historię jeszcze przed świętami).
To ciepła opowieść o perypetiach sympatycznej rodziny; rodziny, którą łatwo polubić i z którą trudno się potem rozstać. Wspaniale się bawiłam. Perełka.
I kolejna perła. Tym razem w Koronie:
"Czytelniczka znakomita" Alan Bennett
czyta Anna Seniuk
O książce już pisano na blogach. Zachwalano ją i teraz ja dołączyłam do chóru. Tak, rzecz jest świetna.
"Czytelniczka znakomita" zasługuje na szczególne miejsce w moim sercu, bo toż to powieść inicjacyjna, i to wyjątkowa, dla nas moli książkowych szczególnie, bo ukazuje ten zazwyczaj ledwo uchwytny moment narodzin miłości do literatury oraz koleje losu owej namiętności, jej dojrzewanie i ewoluowanie. Miłości dzikiej, szalonej i nieokiełznanej chciałoby się dodać.
A może to opowieść o nałogach i uzależnieniach? Może to ostrzeżenie? Lub przeciwnie: zachęta do "podążenia tą ścieżką" ?
Finał, czyli to, jak kończy Królowa (kto czytał ten wie, a kto nie czytał ten ... trąba! - parafrazując pewnego literata;) to kwintesencja brytyjskiego humoru w najczystszej postaci. Czy Bennetta wydano coś jeszcze w Polsce? Zaraz sprawdzę. I mam nadzieję, że tak.
Zabawne. Oryginalne. Z klasą. A do tego czytane bezbłędnie przez Annę Seniuk. Chylę czoła przed takim talentem. Od tej pory Królowa mówi dla mnie tylko głosem Anny Seniuk. Od tej pory Anna Seniuk to Królowa.
Nie przegapcie tego, bo byłaby szkoda.
Bennett potrafi wspaniale igrać z czytaelnikiem. Jego Królowa ma nawet swojego przybocznego, bedącego współczesną wersją wiktoriańskiego Johna Browna. Oczywiście, ten nasz uwielbia książki.
Ale kto ich nie uwielbia?
;)